Dojechali do celu. Cabo da Roca osiągnięte!

Mimo wielu trudności szczęśliwie zakończyła się podróż na zachodni kraniec Europy. Podróżnicy spotkali po drodze interesujące osoby. Część z nich przyłączyła się momentami do podróży. Zapraszamy do przeczytania ostatniej relacji!

Tutaj możecie przeczytać poprzednią część relacji z wyprawy.

foto009

Mateusz przyłączył się do nas. Zamierzał dotrzeć do Walencji, skąd czekał go lot na Ibizę, postanowiliśmy więc przebyć ten odcinek razem. Jeszcze tego samego dnia zdarzył się nam drobny wypadek. Na szczęście drobny. Jechaliśmy z dużą prędkością drogą o przyspieszonym ruchu, a ja zajmowałem drugie miejsce w "peletonie". Nagle ni stąd, ni z owąd jezdnia uległa zwężeniu, a ja jadąc bardzo blisko Przemka nie miałem szans na odpowiednią reakcję i spadłem z asfaltu w żwir i piach 10 cm niżej. Silne uderzenie, szarpnięcie kierownicą, zablokowanie butów w blokach, wyszarpnięcie ich i po ułamku sekundy już leciałem nad kierownicą roweru. Wylądowałem telemarkiem na pasie ruchu i miałem szczęście, że akurat był wolny, bo już bym tego artykułu nie napisał. Zanim wytraciłem prędkość, znalazłem się już na pasie przeciwnym i w ostatniej chwili uciekłem przed jadącym z przeciwka samochodem. Uderzenie adrenaliny było tak silne, że około minuty powstrzymywałem drżenie rąk. O dziwo rowerowi prawie nic się nie stało. Pękła tylko kolejna szprycha w tylnym kole.

foto007


Montpelier minęliśmy bokiem. Żadnego z nas tam nie ciągnęło i trochę nam się spieszyło. Następnego dnia znów czekała nas ciekawa niespodzianka. Z samego rana poszukiwaliśmy wśród dróg ścieżki, która doprowadzi nas do Agde. Wjechaliśmy na drogę gruntową i dojechaliśmy do skrzyżowania. Kiedy zastanawialiśmy się, którą drogę wybrać, na skrzyżowanie wjechał kolejny rowerzysta pytając: "Is this the way to Agde?". Odparliśmy, że też właśnie się zastanawiamy. Po chwili przyjechał jeszcze pewien starszy pan, który również szukał Agde. Tam, w południowej Francji zbiegają się drogi wszystkich tych, którzy chcą przedostać się do Hiszpanii. Zanim wybraliśmy kierunek, dowiedzieliśmy się, że nasi nowi towarzysze pochodzą z Białorusi i z Niemiec. Dojechaliśmy do Agde na zakupy. Starszy Niemiec zniknął gdzieś, zanim zdążyliśmy z nim porozmawiać, ale Białorusin - Aleks - również zrobił zakupy i został z nami. Przez cały ten dzień szukaliśmy serwisu rowerowego, bo nasze tylne koła wymagały centrowania, a Mateusz potrzebował łatek. W miejscowości Beziers, kiedy Mateusz i Przemek poszli zapytać przechodniów, gdzie można znaleźć serwis, a ja z Aleksem pilnowaliśmy rowerów, Białorusin powiedział coś, co sprawiło, że zacząłem inaczej patrzeć na tego człowieka i chyba w ogóle na życie. Powiedział, że on nie zamierza wracać. I nie ma pojęcia gdzie osiądzie, i czy osiądzie. Tego samego dnia wieczorem, nad słonym jeziorem, kiedy nasze rowery zostały już dopieszczone w serwisie w Narbonie (strasznie drogim), do późnej nocy rozmawialiśmy m.in. o filozofiach Wschodu, o stosunkach między ludźmi i ich motywacjach. Było to bardzo "odświeżające" doświadczenie.

foto002


Następnego dnia mieliśmy bardzo dobre humory, bo mieliśmy tego dnia przekroczyć granicę francusko-hiszpańską. Pireneje, których się tak obawiałem, okazały się być niewielką przeszkodą i ograniczyły się właściwie do jednego kilkukilometrowego podjazdu. Z wielką radością opuściliśmy Francję i wjechaliśmy do Hiszpanii. Pod wieczór zahaczyliśmy o bardzo ciekawe miasto, w którym znajduje się muzeum Salvadora Dali. Wygląda ono naprawdę zabawnie. Na nocleg zatrzymaliśmy się wśród pól, z daleka od jakichkolwiek ludzi. Rozpaliliśmy ognisko i znów rozmawialiśmy do późnej nocy, popijając pierwszy raz hiszpańską Sangrię. Ogólnie rzecz biorąc, Hiszpania jest wymarzonym miejscem dla podróżników, jeśli chodzi o noclegi. Wystarczy zatrzymać się w jakimkolwiek miejscu, odejść od drogi jakieś 200 metrów i można spokojnie rozbijać namiot.

foto008


Kolejny dzień zawiódł nas już na wybrzeże, gdzie pożegnaliśmy się z Aleksem, który pielgrzymował do Santiago, a następnie we trójkę skierowaliśmy się do Barcelony. Dotarliśmy tam nazajutrz. Odwiedziliśmy kościół Sagrada Familia, stadion Camp Nou, obejrzeliśmy panoramę Barcelony ze wzgórza Montjuic, zwiedziliśmy stare miasto, obejrzeliśmy pokaz Magicznych Fontann, już w nocy spróbowaliśmy lokalnej Paelli, po czym opuściliśmy Barcelonę i o 4 nad ranem rozbiliśmy namiot w pobliżu autostrady i lotniska. Przez kolejne 4 dni jechaliśmy w pobliżu wybrzeża, zatrzymując się właściwie tylko na sjesty, aż dojechaliśmy w pobliże Walencji. Na kolejny poranek zostało nam zaledwie 20 kilometrów, tak, żeby wcześnie zacząć zwiedzać, ale czekało nas kilka niemiłych niespodzianek. Tuż po wyjściu z pola pomarańczy, na którym spaliśmy, Mateusz złapał flaka. Chwilę później ja. Po kilku kilometrach rozciąłem oponę. Nawet nie mam pojęcia na czym. Przemek zszywał ją żyłką, a ja zająłem się dętką. Później ona znów puściła, a kiedy już w Walencji Przemek naprawiał ją ponownie - eksplodowała. Na zwiedzanie Walencji miałem więc zupełnie świeżutką. W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Miasteczka Nauki i Sztuki. Budynki, które składają się na ten kompleks są zbudowane w bardzo futurystycznym stylu. W części Hemisferic obejrzeliśmy film o kosmosie. Film jakich wiele, ale wyświetlany był na wnętrzu ogromnej sfery, w której środku siedzieliśmy. Dawało to niesamowity efekt 3D. Momentami błędnik wariował i miało się wrażenie, że siedzi się na pokładzie jakiegoś statku kosmicznego. Następnie obejrzeliśmy bardzo ciekawe ekspozycje prezentujące różne zjawiska będące przedmiotem badań poszczególnych dziedzin nauki. Odwiedziliśmy również największe w Europie oceanarium. Kiedy już w nocy wracaliśmy do hostelu, trafiliśmy po drodze na koncert open air jakiejś lokalnej gwiazdy. Później, już w pobliżu hostelu, usłyszeliśmy skrzypce. Jakiś uliczny skrzypek dawał koncert na jednym z placów na starym mieście i zgromadził wokół siebie ogromną rzeszę słuchaczy, z których część siedziała w okolicznych kawiarenkach. Było tam niesamowicie klimatycznie.

foto005


Żal nam było opuszczać to miasto, ale trzeba było kontynuować podróż, więc po pożegnaniu się z Mateuszem pojechaliśmy dalej na południe. Nasze głowy były już tak przesycone przeróżnymi wspaniałościami, które widzieliśmy po drodze, że nie spodziewaliśmy się zobaczyć już wiele więcej. Przez kolejne dni jechaliśmy często milcząc nawet przez kilka godzin. Każdy zatopiony we własnych myślach. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, a krajobraz zmieniał się na coraz bardziej pustynny. Kiedy minęliśmy Kartagenę, trafiliśmy na drogę, która prowadziła przez tereny porośnięte już jedynie jakimiś małymi krzewami, często suchymi, a żar lał nam się z nieba na głowy. Dopiero po 20 kilometrach natrafiliśmy na jakiś mały barek, gdzie za 1 euro dostaliśmy wodę. Dalej teren zmienił się na jeszcze bardziej żwirowy i piaszczysty, poprzecinany górami, między którymi czuliśmy się jak w gigantycznej żwirowni, albo jak mrówki w piaskownicy. Aż do Malagi dni mijały bardzo szybko i zlewały się ze sobą. Często mieliśmy trudności z przypomnieniem sobie w jakich miejscach byliśmy poprzedniego dnia i gdzie spaliśmy poprzedniej nocy. Malaga była swego rodzaju powrotem do życia. Byłem zdumiony, że od Walencji minął tydzień. Obejrzeliśmy miasto, zajechaliśmy do McDonalda uzupełnić zapas prądu ;), odpoczęliśmy. Nareszcie wróciła jakaś roślinność. Następnego dnia wieczorem, spotkaliśmy na drodze Kevina - Niemca, który mieszkał w Grenadzie i wybrał się na przejażdżkę do Algeciras. Nam też droga wypadała w tę stronę, więc wieczór, noc i poranek spędziliśmy razem. Zanim pojechaliśmy do Algeciras, wpadliśmy na Gibraltar - absurdalne miejsce wielkości moich Bartoszyc, do którego wjechać można po kontroli granicznej, w którym płaci się funtami i wszędzie jest brytyjska policja, mimo że wszyscy mówią po hiszpańsku, w marketach są hiszpańskie produkty i właściwie wszystko jest takie samo jak w Hiszpanii. Po minięciu Algeciras, jeszcze przed wieczorem dojechaliśmy na Tarifę - najdalszy na południe punkt Europy. Szaleje tam stale straszna wichura. Na drodze do Tarify wiatr miotał nami na wszystkie strony nawet mimo tak dużego obciążenia rowerów.

foto011


Od następnego dnia jechaliśmy już po oceanicznej stronie Hiszpanii, wracając w głąb lądu. Zajechaliśmy do Sewilli, gdzie przyjrzeliśmy się wspaniałej katedrze, a w niej grobowi Kolumba. Było tam niebywale gorąco, bo po 20:00 termometr wskazywał jeszcze 41 stopni, ale dla nas upały były już chlebem powszednim, w dodatku powietrze było suche, więc znosiliśmy to bez większych problemów. Minęliśmy Sewillę i między kaktusami, wspinając się na wzgórze za wzgórzem, zmierzaliśmy już prosto do Portugalii. Po minięciu granicy, natychmiast radykalnie pogorszyła się jakość drogi i zaczął wiać silny wiatr od oceanu. Przez 3 dni strasznie nas zamęczył, bo nie ma nic gorszego niż jazda pod wiatr. Jadąc pod górę człowiek ma świadomość, że zmaga się z grawitacją, a później ona mu to wynagrodzi zjazdem, natomiast w przypadku wiatru, irytująca jest myśl, że innego dnia można by tędy jechać dwa razy szybciej. Wschodnia Portugalia zaskoczyła nas też straszną pustką. Cały czas takie same złoto-brązowe pola z niewielkimi drzewkami i raz na 20-30 km miasteczko, w którym żyje z 300 osób.

foto012

 

Kolejnym ważnym punktem naszej podróży była Fatima. Chcieliśmy tam podziękować podczas Mszy za to, że dotarliśmy do tego miejsca bez żadnych nieprzyjemnych przygód. Czekała nas tam jeszcze bardzo miła niespodzianka. Okazało się bowiem, że za bazyliką dostępne są parki, w których każdy pielgrzym może sobie rozbić namiot, skorzystać z pobliskich pryszniców i toalet, nie płacąc za to ani centa. Zostaliśmy więc na noc, co dało nam dodatkowo możliwość wzięcia udziału w wieczornym nabożeństwie.

foto013


Po wizycie w Fatimie skierowaliśmy się już na południowy-zachód ku wybrzeżu. Po dwóch dniach dojechaliśmy do Cabo da Roca. Przez kilka godzin siedzieliśmy tam gapiąc się na ocean i obserwując ludzi, którzy robili sobie tam zdjęcia. Nie było euforii, której spodziewałem się, zanim wyruszyliśmy. Tylko refleksja nad tym, do czego zdolny jest człowiek, kiedy w coś wierzy. I jak wielu ludzi się tego boi. Niewiele ponad 500 lat temu ten sam Kolumb, którego grób widzieliśmy, popłynął w ten bezmiar wody, mimo że wszyscy mówili, że tam czeka jedynie śmierć. My przez dwa miesiące pokonaliśmy o własnych siłach około 5500 km i mam wrażenie, że to dopiero przedsmak tego, co jesteśmy w stanie zrobić.

foto010


I chociaż później dotarliśmy do Lizbony i widzieliśmy w niej wiele pięknych rzeczy, a następnie pierwszy raz leciałem samolotem wracając do Polski, to zakończę tutaj moją relację zostawiając was z tą myślą, abyście mogli sami zastanowić się, czy coś ona dla was znaczy.

foto014


Pozdrawiamy was bardzo gorąco i zapraszamy na RowerowyŚwiat. No i... Podróżujcie!

 

Autor: Krzysztof Groth
Foto: własne

 

Patronat / Współpraca

80 tour de pologne 2023 logo

Orlen Wyścig Narodów 2023

 

 

Podkarpacka-Liga-Rowerowa

MaratonMTB.PL

 

 

 

Tauron Lang Team Race psr  Mistrzostwa Polski w kolarstwie szosowym

  LOGO Vienna Life Lang Team Maratony Rowerowe  BIKE DAYS logo  NT150px 

   logo face black   150cm   PĘTLA KOPERNIKA

Harpagan 52 - Człuchów